Krzysiek

 

Mam na imię Krzysztof. Jestem żonaty, mam czwórkę dzieci. Mieszkamy w Zamościu. Ja pracuję jako wychowawca w placówce opiekuńczo-wychowawczej, a żona w szkole. Mieszkamy w małym mieszkaniu, które będziemy spłacać jeszcze pewnie 20 lat. Przez sporą część naszego małżeńskiego życia zastanawialiśmy się, czy dobrze zrobiliśmy zostając w Polsce. Większość moich kolegów i koleżanek z lat szkolnych wyjechała za granicę. Długo nie miałem pracy, mieszkaliśmy parę lat z teściami, wciąż brakowało pieniędzy. Pamiętam, że byłem często sfrustrowany i przygnębiony. Nie tak wyobrażałem sobie swoje życie.

Miałem pretensje do Pana Boga. Przecież Bóg powinien lepiej o nas troszczyć się. Jesteśmy ludźmi wierzącymi, należymy nawet do charyzmatycznej wspólnoty. Trudno mi było dostrzec, ze Bóg naprawdę troszczy się o mnie, o moją rodzinę. Moje narzekanie, mój lęk o przyszłość, nie pozwalały mi zobaczyć, że Bóg jest blisko mnie. Kiedyś, pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy Bóg mocno mnie dotknął i wydobył mnie z mojego „dołu zagłady i kałuży błota”, to leciałem na skrzydłach pełen entuzjazmu i ufności. Odeszła depresja, przestałem palić, nie wróciłem do alkoholu i innych substancji. Widziałem ogromną moc i działanie Boga w moim życiu. Otworzyły mi się oczy, a raczej Duch Święty mi je otworzył.

Ujrzałem Kościół, który jest żywy, ludzi, którzy żyją wiarą. Chciałem coś robić ze sobą, ze swoim życiem. Tyle czasu już zmarnowałem. Bóg dał mi siłę, żebym na nowo zaczął uczyć się. Uwierzyłem, że dzięki Jego mocy mogę zrobić studia. Otworzyłem się na ludzi i poznałem swoją przyszłą żonę (podczas seminarium Odnowy w Duchu Świętym). Znalazłem pracę, kupiliśmy upragnione mieszkanie. Wszystko układało się dobrze, ale jak wiadomo Zły nie śpi. Kiedy zaczęły przychodzić na świat nasze dzieci, życie nabrało tempa. Coraz mniej czasu mieliśmy dla siebie, dla Pana Boga, coraz rzadziej chodziliśmy na spotkania wspólnotowe. Wiedziałem, że dzięki modlitwie utrzymuję się na powierzchni. Niestety zaniedbywałem życie duchowe. Moje liczne obowiązki zawodowe i domowe coraz bardziej mnie pochłaniały. Czułem się stale zmęczony, sfrustrowany, wyjałowiony z głębszych treści.

Ratunkiem znowu okazał się Pan Bóg. Razem z żoną postanowiliśmy, że musimy chodzić na spotkania piątkowe, na małe grupy, bo to jest dla nas ważne. Najważniejsza jest jednak osobista modlitwa, osobista więź z Panem Bogiem. Tego nie można zaniedbywać. Zrozumiałem to i widzę, że bez modlitwy jestem pusty, słaby, lękliwy. Ważna jest też regularna spowiedź. Dzięki niej odzyskuję swoją godność, radość i pokój. Staram się dziękować Bogu za wszystko. Nie jest to łatwe. Stare przyzwyczajenia wracają. Trzeba z tym walczyć. Bóg daje siłę i cierpliwość do siebie samego. On naprawdę jest z nami w naszej codzienności, w naszych kłopotach i zmartwieniach.